niedziela, 3 kwietnia 2011



Miałem ochotę napisać. Nie miałem jednak pomysłu na zdjęcie... na szczęście, jest tutaj taki malutki programik co robi kamerką w komputerze takie różne śmieszne sztuczki. No i jest. Uf. Mogę więc coś nastukać. Głupie zasady.
Chodzi o to, że słucham Meredith Monk, której muzykę poznałem dzięki jakiemuś tygodnikowi, mniej więcej ostatnio. Doświadczając od czasu do czasu Steva Reicha, Terrego Rileya, eksplorując muzyków urodzonych w latach trzydziestych, minimalizm w muzyce, z którego Reicha ubóstwiam ponad wszystko, pojawia się ta Pani. To muzyka, której parę lat temu nie dotknąłbym nigdy. Teraz rozpręża mnie absolutnie. Zamykam oczy i latam sobie to tu to tam. Miękko. To nie jest klimat "miękkości" Air, czy Zero 7. To dźwięki uderzające, nie zaangażowaniem Imahori Tsuneo, którego również ostatnio znalazłem, szukając japońskich klimatów - podążając pokrętnymi drogami po Rovo. Nie. Absolutnie analogowe instrumentarium, smyczki i wokale. Opera Atlas. Szukam jej innych rzeczy. Jej zabawa wokalem rozbraja mnie i totalnie wciąga. Mama Bjork? Trochę tak. Chyba w ogóle mam ostatnio jazdę na smyczki. A Reich? Reich to zupełnie inna historia. Poznam ją na żywo na żywo na Sacrum Profanum.
Ponadto... palce moich rąk pachną dziś domem siostry Bożenki, domem Jacka K., domem Marka i Roberta P., którzy z pewnością nie czytają tego co tutaj piszę. I tak pozdrawiam.



Brak komentarzy:

 
blogi