wtorek, 9 czerwca 2009




No w końcu jest tak jak w połowie czerwca, a właściwie i wcześniej być powinno. Ciepło. Swetry do szafy. Mam nadzieję. W końcu siedzę sobie w szlafroku na balkonie, przyjemny, lekko lekki, chłodny wiaterek opłukuje mi twarz, a w oddali niesłyszalne już rozbłyski burzy, której gęsty deszcz ożywił wszystkie żaby w okolicy, wrzeszczące rechocząc sobie szczęśliwe. Dzionek bardzo miły. Choć Warszawa ;). Chyba miły tak, bo bez samochodu. Komunikacja miejska w odstawce. No prawie. Kawka z Izą, dwa spotkania w sprawie pracy, jedno niepodobne do drugiego. Może coś z tego będzie ale spokój, doświadczenie i profesjonalizm. Czyli cholera wie co z tego będzie. Trochę fotoszopa w kawiarni i powrót do podwarszawskiej posiadłości kojarzonego przeze mnie z wszelkim dobrem i złem w moim krótkim, podkreślam krótkim jeszcze życiu.

Zaskoczyło mnie dziś śmiesznie rondo Waszyngtona, na którego jednym z przystanków tramwajowych ujrzałem zbieraninę gapowiczów, kanarów, przedstawicieli straży miejskiej i jednego, afrykańskiego... policjanta. A mówią, że jesteśmy krajem rasistów. Ha! No nie wiem. Pewnie gdyby tak nie było, nie zwróciłbym na to uwagi. Tak czy inaczej to fajne. Jest lepiej. Korzystając, że całe towarzystwo załatwiało formalności pod wiatą przystanku, a deszcz lunął zdecydowanie mocniej, wskoczyłem do pierwszego tramwaju, by udać się w nielegalną podróż w kierunku domu.

A Aniolek nie je ryb.

1 komentarz:

Yogaman pisze...

Nielegalnie podróżowanie mówisz:):):) Czyli udało Ci się uciec przed nieprzyjemnym spotkaniem:) Ja się jakiś czas temu na rower przerzuciłem, więc też bilecików nie kasuję:)

Pozdrawiam

 
blogi